Wszystko

Pożegnanie z Chinami

Yuanyang było już ostatnim miejscem na trasie naszej podróży. Czekała nas jeszcze podróż powrotna, oczywiście z kilkoma przystankami. Chociaż podobało nam się w pociągu, zdecydowaliśmy się na powrót samolotem do Pekinu. Lecieliśmy z Kunmingu, wróciliśmy więc tam na jeszcze jeden dzień. Miasto, w przewodniku opisane jako przyjemne do życia, niespecjalnie przypadło nam do gustu, ale muszę przyznać, że nie widzieliśmy zbyt wielkiej jego części. Zarezerwowaliśmy nocleg w popularnym The Hump Hostel, którego główną atrakcją jest fantastyczny taras z widokiem na centrum miasta i stół bilardowy. Tym samym dorzuciliśmy jeszcze jedną grę do kompletu naszych wieczornych rozrywek na tym wyjeździe.

Kunming, jako stolica Junnanu, jest fajnym miejscem na zakupy herbaciane – herbata jest dosłownie wszędzie, w specjalistycznych sklepach często bardzo droga, w supermarketach zdecydowanie tańsza. Zawroty głowy można też dostać od wyboru knajp z różną kuchnią, my jednak stołowaliśmy się w hostelu, jako że okazało się, iż podawane w nim jedzenie jest naprawdę dobre.

Z żalem pożegnałam chińskie południe – trzy godziny lotu przeniosły nas z powrotem do upalnego i zatłoczonego Pekinu. Nocleg w tym samym hotelu co przedtem – przynajmniej znaliśmy już okolicę (a przynajmniej tak nam się wydawało, mieliśmy się jeszcze przekonać, jak mylne było to wrażenie).

Myślę, że łatwo zgadnąć, na co przeznaczyliśmy ostatni pełny dzień wyjazdu. Głupio byłoby wyjechać z Chin, nie zobaczywszy Wielkiego Muru. Mur można zwiedzić w okolicy Pekinu i możliwości jest wiele. Generalnie – im łatwiejszy i tańszy dojazd, tym więcej innych turystów będzie na Murze. Mieliśmy w planach wybrać się na dziką i teoretycznie zamkniętą dla zwiedzających część Muru, jednak żar lejący się z nieba trochę nas zniechęcił. Zdecydowałam, że pojedziemy do Mutianyu, które jest stosunkowo łatwo dostępne z Pekinu, i jeśli starczy nam sił, to przejdziemy Murem w stronę Jiankou, czyli nieodbudowanej części. Niestety, nie okazało się to tak łatwe, jak się naiwnie spodziewałam.

Do Mutianyu dojechaliśmy z Pekinu autobusem publicznym. Już na dworcu jakaś kobieta, ubrana w strój przypominający (ale tylko przypominający) oficjalne mundurki pracowników dworca, próbowała nas zwabić do niewłaściwego autobusu – domyślam się, że na końcowym przystanku czekałby jej wspólnik w upiornie drogiej, ale jedynej w okolicy taksówce. Nie daliśmy się zwieść, wsiedliśmy do wcześniej upatrzonego autobusu z zamiarem dojechania do konkretnego przystanku, przy którym miały czekać minibusy do Mutianyu. Niestety, nie dało się – kilka przystanków wcześniej wsiadła kobieta, zamieniła kilka słów z kierowcą, który kazał nam wysiadać i jechać dalej z tą panią. Opieraliśmy się uparcie, pokazując mu na rozkładzie jazdy przystanek, na którym chcemy wysiąść, pan jednak kręcił głową i twierdził, że tam nie jedzie. Ponieważ odmawiał dalszej jazdy, dopóki nie wysiądziemy, poddaliśmy się. Na szczęście z panią dało się wynegocjować rozsądną cenę, zaledwie o kilka juanów wyższą, niż spodziewana cena przejazdu minibusem.

Mutianyu to prawdziwe szaleństwo. Podobno Badaling jest bardziej komercyjne – nie mogę sobie tego wyobrazić. Jest tu niezliczona ilość straganów z pamiątkami, natarczywych sprzedawców i oczywiście setki turystów. Na Mur można wjechać wyciągiem krzesełkowym albo gondolą, a zjeżdża się po torze saneczkowym. Zjazd saneczkami obiecałam Oli już dawno, ale na górę zdecydowaliśmy się wejść pieszo. Nie jestem przekonana, czy to był dobry pomysł. Niekończące się schody i upał wymęczyły nas na tyle, że wizja wspinaczki w stronę Jiankou przestała być przyjemna. Na Murze panował nieznośny skwar – cień był tylko w wieżyczkach. Plany zostały szybko zweryfikowane – idziemy tylko tyle, żeby zgubić większość turystów, ale nie będziemy się pchać 3 godziny w stronę Jiankou.


Na szczęście faktycznie szybko zrobiło się dość pusto. Mur robi wrażenie – ciągnie się w każdym kierunku aż po horyzont po szczytach gór, działając mocno na wyobraźnię. Pogoda jednak zniechęcała zarówno do zdjęć, jak i do pieszej wędrówki, która wcale nie jest taka prosta, bo przecież Mur bywa stromy, i ciągłe schodki w górę i w dół potrafią zmęczyć. Po godzinie zdecydowaliśmy się zawrócić.

Zjazd na saneczkach okazał się za to całkiem przyjemny.

Czuję pewien niedosyt – chętnie zobaczyłabym kiedyś dziką część Muru. Kto wie, może jeszcze będę miała okazję?

Po powrocie pyszna kolacja w jednej z restauracji na tzw. Ghost Street – malowniczej uliczce pełnej lampionów. W komentarzu pojawiła się opinia, że już nie wyglądamy tak bardzo po europejsku, jak na początku wyjazdu – nie nie wiem?


Przypadkiem udało nam się trafić do jakiejś popularnej restauracji – kiedy wychodziliśmy, pod drzwiami siedział tłum ludzi czekających na miejsce! Jedzenie faktycznie pyszne!

Ostatni dzień przeznaczyliśmy na lenistwo i zakupy. Lot mieliśmy dopiero o północy, przeszliśmy się więc po słynnym deptaku Wangfujing, na którym można kupić dziwne, często obrzydliwe rzeczy do jedzenia. My nastawieni byliśmy na kaczkę po pekińsku, która w centrum kosztuje straszne pieniądze. Za radą Lonely Planet pojechaliśmy więc do restauracji położonej bardziej na północy, przy Drum Tower. Kaczka była pyszna, ale największym zaskoczeniem było odkrycie, że na północ od naszego hotelu, czyli w rejonie, w który się dotąd nie zapuściliśmy, jest bardzo malownicza dzielnica z milionem wąskich uliczek pełnych całkiem uroczych sklepików i knajpek, z jeziorem otoczonym kafejkami, lodziarniami i mnóstwem butików pełnych artystycznych ciuchów, torebek i biżuterii. A wszystko to zaledwie kilka kroków od naszego hotelu, ale w kierunku, w którym jakoś się nigdy nie zapuściliśmy.

Przyznaję, że choć miesiąc to dość długo, żeby nie czuć niedosytu i z przyjemnością myśleć o powrocie, było mi trochę żal wyjeżdżać. Kocham Azję, z jej rozgardiaszem, chaosem na ulicach, straganami z owocami, zapachem przypraw i kadzidełek w powietrzu. Polubiłam Pekin, tak różnorodny i zaskakujący, że nie sposób się nim znudzić. Będę tęsknić.


You Might Also Like...

No Comments

    Leave a Reply