Chiny

Przez chińską granicę z przemytnikiem

Przez chińską granicę przewiózł nas przemytnik. Jechaliśmy z kilkunastoma olbrzymimi arbuzami i kilkudziesięcioma skrzynkami z gruzińskim winem. Brzmi dramatycznie? W rzeczywistości było całkiem nudno, może poza momentem w odludnym zaułku, kiedy to nasz przewoźnik pozbywał się ładunku.

Zanim jednak do tego dojdzie, musimy wydostać się z gór. Jak to my, nie wybraliśmy najprostszej drogi. Podczas gdy reszta osób, które przyjechały z nami z Osz wróciła po prostu do miasta, my poprosiliśmy miejscową rodzinę o użyczenie koni i przewiezienie nas przez rzekę. Po drugiej stronie wąwozu leży bowiem obóz, z którego wspinacze wyruszają na Pik Lenina (Peak Lenin Base Camp).

Dogadaliśmy się, że dostaniemy dwa konie – pojadą na nich nasze plecaki i Ola, my zaś po przeprawie przez rzekę pójdziemy pieszo. Wyruszyliśmy rano, w pięknej, słonecznej pogodzie. 7134 metry Piku Lenina lśniły nad nami w słońcu.

.

Rzeka okazała się głębsza i bardziej wzburzona, niż nam się wydawało. Woda sięgała koniom do brzuchów. Było trochę nerwów, także później, kiedy konie wspinały się na strome zbocze i obluzowały im się juki. Wreszcie jednak znaleźliśmy się na ukwieconej łące i mogliśmy delektować się spacerem.

Namiot rozbiliśmy obok jurty, na zaproszenie mieszkającej tam rodziny. Podobno aby przebywać w tym miejscu trzeba mieć specjalne pozwolenie na pobyt w strefie przygranicznej, na szczęście nikt nas o nie nie pytał.

Spędziliśmy tam przyjemnie czas, rozmawiając ze wspinaczami stacjonującymi w jednym z agencyjnych obozów i fotografując tłuściutkie świstaki na okolicznych łąkach.

Ola podarowała Malice i Manish zabawki, które dostała od Turkish Airlines. Dziewczynki bawiły się cały ranek.

Cała niemalże rodzina postanowiła nas odwieźć do miasta. Babcia z dziadkiem założyli odświętne stroje na tę okazję. Poprosiliśmy o podwiezienie do nieco dalej położonej miejscowości – Sary Tash, ponieważ samtąd odchodzi szosa do Chin.

 

Wysiedliśmy przy jedynym sklepie i od razu rzucił nam się w oczy różowy budynek – jedyna plama koloru w szarym Sary Tash. Szyld dumnie oznajmiał, że mieści się tam hotel, i po krótkim targowaniu dostaliśmy ogromny, wyłożony dywanami pokój z gratisem w postaci lisów wiszących na ścianach. Prysznic z wiaderka, po kilku dniach mycia w lodowatym strumieniu, był luksusem i prawie nie zwróciłam uwagi, że obok niego leżą kozie kopytka.


Sary Tash to prawdziwa dziura – jest stacja benzynowa, dwa sklepy, w tym jeden zamknięty, i tyle. Praktycznie całe miasteczko widać na poniższym zdjęciu. Ludzie są jednak mili i rozmowni, a linię horyzontu wyznaczają ośnieżone szczyty Pamiru.


Następnego ranka ustawiliśmy się przy tej właśnie szosie, by złapać stopa do granicy. Przekraczanie przełęczy Irkeshtam to większa zabawa, o której napiszę szczegółowo po powrocie – może się to komuś przyda, bo niewiele takich relacji jest dostępnych po polsku. Zresztą przed nami jeszcze podróż powrotna tą samą trasą. Na razie niech wam wystarczy, że cała zabawa trwała jakieś 10 godzin (od Sary Tash do Kaszgaru), jechaliśmy łącznie pięcioma pojazdami, a paszporty sprawdzano nam trzynaście razy! Wiecie już, że jeden z odcinków pokonaliśmy z chińskim przemytnikiem – do jego samochodu wsadził nas jego kumpel, chiński celnik, który się nad nami zlitował, kiedy okazało się, że wszystkie taksówki już odjechały. Pan okazał się rozmowny, chętnie sprawdzał moją znajomość chińskiego, radował nawiązaniem przyjaźni polsko-chińskiej i nie wziął od nas ani juana. A że przewiózł nas przez najdroższy kawałek drogi, tym samym sporo zaoszczędziliśmy i cała trasa kosztowała nas ok. 200 zł za 3 osoby (koszt autobusu na tej trasie to dla trzechosó sporo ponad 1000 zł).

Do Kaszgaru dojechaliśmy więc wykończeni, ale zadowoleni. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że oto przybyliśmy do miasta, które stanie się jednym z naszych ulubionych miast świata.

 

 

 

You Might Also Like...

No Comments

    Leave a Reply